dzisiaj krótkie podsumowanie ostatniego wyjazdu. Dużo zdjęć, mniej tekstu.
W Pradze byłem po raz trzeci w ciągu ostatnich trzech lat. Za każdym razem wyjazd związany był z BJCP – egzamin praktyczny, egzamin teoretyczny i w końcu – bycie egzaminatorem. W słowniku BJCP określa się to proctorowaniem egzaminu, mianowicie część oceny z egzaminu praktycznego stanowi porównanie arkuszy sędziowskich z arkuszami wypełnionymi przez proctorów.
Jest to o tyle ciekawe, że doskonale pamiętam jak małą ilością czasu wydawało się 15 minut na piwo w trakcie trwania egzaminu. A teraz nie dość, że arkusz dla egzaminatorów ma więcej miejsca to jeszcze okazało się, że te 15 minut starczało na doszukiwanie się w piwie wszystkiego. Kwestia doświadczenia i braku nerwów? Pewnie tak.
Stwierdziłem, że skoro już jadę do Pragi to wypada zostać ze dwa dni i trochę pozwiedzać. Do tej pory nie byłem jakoś szczególnie zachwycony. Z kilku powodów – najważniejszym jest, że jako Warszawiakowi ciężko mi nie podziwiać miasta i zastanawiać się czy u nas aby nie byłoby podobnie, gdybyśmy aż tak bardzo nie dostali w rzyć podczas Drugiej Wojny Światowej. Drugim jest wprost przytłaczająca liczba turystów z całego świata. Co jest powiązane z punktem pierwszym. I kolejna rzecz o której uczciwie trzeba sobie powiedzieć – Praga nie należy do najtańszych miast. Jest to pewnie subiektywne, ale często odnosiłem wrażenie, że zarówno w Berlinie jak i Tokio bywa odczuwalnie taniej.
Sam egzamin odbył się tym razem w Craft Beer Spot. Miejsce zdecydowanie polecam, przyjemny klimat, solidny wybór czeskich i zagranicznych piw rzemieślniczych oraz, co po egzaminie było nie do przecenienia, absolutnie przefantastyczne bryndzové halušky.
I od razu pierwszego dnia zawitałem do jednego z poleconych mi praskich cocktail barów. Tutaj wielkie podziękowania dla Patryka Kowalskiego i Dominika, lista zdecydowanie się sprawdziła :)
The Alchemist Bar ma ciekawą historię, znajduje się bowiem w tym samym budynku w którym kiedyś pracowali alchemicy. Tynktury, mieszanie dziwnych płynów – czemu by nie. Zresztą jest to dograne całą otoczką.
Ja nie mogłem wybrać z autorskiej karty innego koktajlu niż:
Jest w składzie Ardbeg albo Mezcal – jestem kupiony. Jak przy okazji widać wspomniana przeze mnie wcześniej praska drożyzna nie jest li tylko moim subiektywnym odczuciem.
Sam koktajl był ciekawą wariacją na temat whisky sour, z przyjemną torfową nutą, która elegancko została połączona z rześkością cytryny i korzenną słodyczą syropu piernikowego. Co do sposobu podania to sami widzicie na zdjęciach, jest godnie.
Jako, że siła i energia już się zaczynała kurczyć – szybka kolacja U dvou kocek.
Piwa co najwyżej średnie. Ja jestem zwolennikiem brania tmavego, diacetyl tam się jednak bardziej broni niż w przypadku jasnego lagera. Zwłaszcza jeżeli można nim smarować kromki chleba od ilości masła. Utopenec bardzo przyzwoity, octowy tak jak lubię, lekko pikantny i z przyjemnie chrupką cebulką. Hermelin dość świeży, mocno czosnkowy i zdecydowanie mógłby być bardziej pikantny. Aczkolwiek znowu – moje osobiste preferencje, lubię rzeczywiście bardzo mocno pikantne hermeliny.
I to by było na tyle z dnia pierwszego. W niedzielę miałem już cały dzień na spacerowanie i robienie dłuższych notatek, z czego skwapliwie skorzystałem.
Plan był inny, ale dosłownie rzut kamieniem od hotelu trafiłem na Kofárna Café. Jak mogłem nie skorzystać? Aeropress z Rwandy od Beansmith’s był świetnym początkiem trasy, jak również wyborem. Bardzo wyraźne nuty tamaryndowca i mlecznej czekolady, w tle delikatnie wyczuwalne truskawki. Rześka i przyjemna.
Punkty turystyczne, zwłaszcza że nie znajdują się jakoś szczególnie daleko od siebie, trzeba odbębnić i sprawdzić poziom. Więc bez zbędnej zwłoki – Pivovar u Fleku.
Korzystając z pięknej pogody wybrałem miejsce w ogródku, zdając sobie oczywiście sprawę z okrojonej karty dań. Interesował mnie ciemny leżak i hermelin, o dziwo utopence tylko na sali.
Ledwo usiadłem i od razu przede mną znalazł się piękny w swojej prostocie kufel piwa. Nie zdążyłem jeszcze nic zamówić do jedzenia a już chcieli mi wcisnąć jeden z dwóch destylatów. Nie ze mną te numery Bruner.
Piana: Niesamowicie gęsta, kremowa, trwała i mocno znaczy szkło.
Barwa: Bardzo ciemne, wygląda na czarne, ale przebija na ciemny brąz. Klarowne.
Aromat: Charakterystyczna, ale jednocześnie przyjemna siarka fermentacyjna typowa dla czeskiego leżaka. Mleczna czekolada, zbożowość, skórka ciemnego pieczywa. Lekko przyprawowe i ziemiste nuty chmielu. Brak diacetylu, co znajduję zdecydowanym pozytywem.
Smak: Średnia pełnia, średnio wysokie wysycenie. W pierwszym akordzie od razu wyczuwalna jest silna zbożowość, skórka chleba, ale i wspomniana w aromacie siareczka. Która zresztą będzie nam towarzyszyć do końca. W drugim zaczynają grać mleczna czekolada i paloność. Praktycznie brak estrów. Finisz o przyjemnej i szlachetnej goryczce, zdecydowanie wyczuwalny chmiel.
O ile aromat jest przesunięty w stronę słodową, tak w smaku goryczka idealnie ją kontruje. Siarka ciekawie orzeźwia i ożywia profil. Swoją drogą jak warzy się tylko jeden rodzaj piwa, to najwyraźniej można dojść do takiej perfekcji w której piwo ma właśnie typową fermentacyjną siarkę, ale jednocześnie nie ma ani estrów ani diacetylu. Naprawdę bardzo dobre piwo, zdecydowanie warto spróbować.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że Kowal (pozdrawiam;)) będzie się zżymał ze świeżości hermelina, ale tutaj jest to standard. Najwyraźniej nie mają zbyt wiele czasu na spędzenie w słoiku. Dodatków sporo, cebuleczki robią robotę, świeży chleb bez kminku. Z kolei ja się będę czepiał, że papryczki nie są nijak ostre, a byłoby naprawdę dużo lepiej. Tak jest tylko w porządku. Można, nie trzeba. W przeciwieństwie do piwa, które szczerze polecam.
Numer 3 na liście – U Medvídků. Zarazem hotel, restauracja i browar. Warto przejrzeć stronę i rzucić okiem na to co tam sobie napisali. Między innymi „najmocniejsze piwo na świecie”, jak również możliwość uwarzenia własnego piwa w browarze.
I oto dostałem piwo – w najbrzydszym kuflu świata. I nie dość, że najbrzydszy to jeszcze w dodatku Budweisera. Znajduję to skandalem.
Piana: Średnio i drobnopęcherzykowata, kremowa, dość szybko opada.
Barwa: Delikatnie jaśniejszy niż U Fleku. Przebija centralnie na ciemną wiśnię.
Aromat: Wiele to się tutaj nie dzieje, ale jest poprawny. Zero diacetylu, DMSu czy grubszych wad. Sporo nut karmelowych, melanoidowych, trochę zbożowości. Bardzo delikatny ziemisty aromat chmielu.
Smak: Średnie wysycenie, średnia pełnia. Pierwszy akord zbożowy. I to by było na tyle. W drugim pojawiają się ciemne słody, melanoidyny, lekka paloność. Brak estrów, siarki i diacetylu. Finisz o średnio niskiej goryczce, z delikatną gorzką czekoladą.
Mocno niezobowiązujące piwo. Niby bez wad, ale niewątpliwie znajdziecie ciekawsze rzeczy do spróbowania.
W ramach podróży kulinarnych – piwny syr.
Wonny, ale bez przesady. Przyjemnie podśmiarduje, ale nawet nie zbliża się w swojej intensywności do sera gliwionego. Przy grzankach mocno zaszalano z tłuszczem, są nim wręcz przesiąknięte. Procedura – ząbkiem czosnku o grzankę, rozsmarować ser. Sam ser zbyt wiele z piwem wspólnego nie ma poza tym, że jest do niego. Przypomina niemiecką obazdę. Przyjemnie szczypie i piecze w usta.
Numer 4 – Fat Cat. Lokal zdecydowanie nowoczesny, stawiający na kuchnię amerykańsko-meksykańską. Za 349 koron jest deska degustacyjna, natomiast nie miałem ochoty na tyle piwa w połowie wycieczki. Zdecydowałem się zatem na Fat Cat Ale. I co to było za zaskoczenie.
Piana: Ładna, oblepia szkło, kremowa i dość trwała.
Barwa: Głębokie złoto, lekko zamglone.
Aromat: I tu mnie zaskoczyli, bo naprawdę nie spodziewałem się czegoś szczególnego. Pierwszy nos i od razu nowofalowy chmiel i to w dużej ilości – ananas, mango, marakuja, liczi. Dużo owocowych estrów. Słód biszkoptowy, lekko słodkawy, trochę jasnego karmelu. Naprawdę bardzo rasowy, amerykański aromat.
Smak: Średnio wysokie wysycenie, średnia pełnia. Pierwszy akord ziarnisty, biszkoptowy, herbatnikowy. W drugim tropikalne owoce, cytrusy, lekkie żywice i owocowe estry. Finisz o naprawdę kapitalnym balansie goryczkowo-słodowym. Sama goryczka elegancka, szlachetna, nowofalowa.
Mój szok musiał być odczuwalny, zwłaszcza że chwilę na ten temat porozmawiałem z obsługą. Generalnie nie mogłem się nachwalić piwa i prosiłem by przekazać wyrazy uznania dla piwowara. To plus chmielowy tatuaż sprawiły, że potem resztę dnia chodziłem z butelką piwa w kieszeni ;)
Na deser – Polotmave z browaru Vysoky Chlumec i churros.
Piana: Bujna, przybrudzona, ładnie oblepia szkło, trwała.
Barwa: Piękny mahoń, klarowne.
Aromat: Dokładnie to czego bym się spodziewał po polotmavym, przynajmniej tutaj nie było zaskoczenia ;) Trochę fermentacyjnej siareczki, typowe karmelowe słody, ciemna skórka chleba. Lekkie owocowe estry. Sporo nut miodowych i melanoidynowych. Brak chmielu.
Smak: Średnie wysycenie i pełnia. Pierwszy akord to ciemne i karmelowe słody. W drugim melanoidyny, miód, delikatne owocowe estry, przypieczona skórka chleba. Finisz z delikatną goryczką, zarówno od ciemnych słodów jak i od chmielu.
Piwo absolutnie poprawne, ale idealnie pasuje tu określenie – do wypicia i zapomnienia.
Do tego churros.
Chrupiące, nie umaczane w tłuszczu, nie za słodkie i z cynamonowym sznytem. Serwowane z sosem karmelowym.
I tym oto sposobem przechodzimy do pierwszego cocktail baru z niedzielnej wycieczki – L’Fleur.
Gdzie po raz pierwszy miałem okazję pić coś o czym do tej pory tylko czytałem w książkach i internecie. Mianowicie koktajle leżakowane w beczkach. Systemie, który sami nazywają quasi-solera.
Beczka ma 6 litrów, siedzi 4 lata. Na dzień schodzi około 1 litr, który po zamknięciu jest uzupełniany. I tak to się kręci.
Na pierwszy ogień zatem – Barrel Aged Negroni
Negroni jest jednym z moich ulubionych wyborów w porządnych cocktail barach. Wyczuwalna słodycz, lekka ziołowość, cytrusowa kontra i goryczka Campari. Tutaj jeszcze dochodzi typowo drewniana, waniliowa nuta w posmaku. Nie sądziłem, że cokolwiek z tej beczki będzie wyczuwalne, jednak nie sądzę również że to kwestia autosugestii. Eksperyment uznaję za udany.
Ale żeby być pewnym – Barrel Aged Manhattan.
Wariant na rumie, do tego z Liquid Smoke. I rzeczywiście, wędzonka w aromacie jest wyraźna, podbija ją zresztą przybranie z szynki a’la szwarcwaldzkiej. W smaku ciekawa woskowość, posmaki typowe dla sosu BBQ, sporo charakteru rumu. W stosunku do klasycznej wersji tego koktajlu jest bardziej słodko. Aczkolwiek ma to sens przy użyciu beczki i wędzonki. Ciekawy twist, bardzo mi się podoba.
Trzeci i ostatni cocktail bar, jednocześnie odnoszący się do jednej z barwniejszych postaci w sumie już popkultury cocktailowej – Hemingway Bar.
Jeżeli nie próbowaliście jeszcze Mezcalu a lubicie torfowe whisky i wędzone piwa to zdecydowanie polecam. Ma aromat jak pędzony z płonącej benzyny. I tak jest i w tym koktajlu, do tego dochodzą przyjemne posmaki agawy. Generalnie – Old Fashioned na Mezcalu.
Takumi Taco. I znowu – czuć dym, wędzonkę. Ciekawie i przyjemnie łączy się z cytrusowymi aromatami i posmakami oraz charakterystycznym dla yuzu piżmem. Początkowa słodycz przechodzi w cytrusowo-cierpkie rejony, by skończyć dymem i pikantnością wasabi. Świetne połączenie, doskonale się sprawdziło. I jednocześnie dało mi kilka pomysłów na przyszłość.
Uznałem, że przed zjazdem na bazę do hotelu wypadałoby zjeść kolację. Co prawda godzina była dość późna, liczyłem na U Tří růží, ale kuchnia już była zamknięta. Szczęśliwie jeszcze udało mi się jeszcze zdążyć do Staroměstský pivovar U Supa.
Ciemna czternastka
Piana: Doskonała, o zwartej konstrukcji. Beżowa, wolno opada i znaczy szkło.
Barwa: Nie tak ciemne jak pozostałe, w całej robi przebija na ciemny mahoń, jasny brąz. Klarowne
Aromat: Mnóstwo melanoidyn, słódów karmelowych, przypieczonej skórki chleba. Czysta fermentacja, brak estrów, siarki czy diacetylu. Lekkie aromaty palone po ogrzaniu. Brak chmielu.
Smak: Średnio wysokie wysycenie, średnia pełnia. Pierwszy akord słodowy, melanoidynowy. W drugim kontynuacja karmelowych nut słodowych, do tego pojawia się cierpka wiśnia i lekka paloność. Finisz z delikatną acz zaznaczoną goryczką i kontynuacją paloności.
I znowu, bardzo przyzwoite piwo.
Gulasz z dzika
Przyniesiony po minucie od zamówienia na dziesięć minut przed zamknięciem kuchni, taka to sprawna machina. Szanuję, niestety w Polsce w takiej sytuacji bardzo często można odbić się od drzwi. Co jest zastanawiające, biorąc pod uwagę ogólne narzekania na zarobki i pieniądze.
Czy bym powiedział, że jest z dzika? Nie. Nie mniej jednak po całym dniu bardzo przyzwoity posiłek. Ciężki, gęsty i zawiesisty sos, smaczne kluski. Mięso zrobione porządnie, delikatne, bez twardych żył. O tej porze – zdecydowanie było warto.
Kilka słów podsumowania – jak już wcześniej wspomniałem, do tej pory nie udzielał mi się klimat jarania się Pragą, wynikający zresztą według mnie z czasów PRLu. Czy teraz się nią jaram? Nie. Natomiast zdecydowanie będę chciał poznać resztę sceny kulinarnej, zarówno tej tradycyjnej jak i nowofalowej. Są takie miejsca na tej pięknej planecie, które wypada odwiedzić jeżeli interesujemy się piwem. Warto pamiętać, że tradycyjne style czeskie, niemieckie, belgijskie czy angielskie potrafią być naprawdę pięknymi piwami, dającymi nie mniej radości sensorycznych w czasie degustacji co imperialne stouty czy amerykańskie IPA. Natomiast jeżeli nie tylko interesujemy się piwami, ale jesteśmy także piwowarem lub tym piwowarem chcemy być – to wtedy już nie wypada odwiedzić, wtedy jest to obowiązek.
Fantastycznie zapowiada się również scena cocktailowa. Sprawdziłem jak na razie dosłownie malutki jej fragment, w dodatku ten uznawany za najlepszy, ale zdecydowanie chcę więcej. Bardzo szanuję fakt, że każdy lokal miał inny pomysł na siebie, co przekładało się zarówno na wystrój, obsługę jak i same cocktaile. Te trzy lokale mogę z czystym sercem polecić, będziecie zadowoleni.
Dajcie znać czy takie wpisy Wam się podobają, myślę że raz na jakiś czas taka odskocznia tematyczna jest jak najbardziej wskazana dla świeżej głowy :)