wybór piwno-kulinarnego połączenia w poniedziałek 16-go września mógł być tylko jeden
Dlaczego? Akurat wtedy w Meksyku obchodzony jest dzień niepodległości. A tak jak napisałem na profilu PiwnyGaraż na IG – w spiżarni zawsze mam mnóstwo składników do kuchni Tex-Mex oraz azjatyckiej. Jak również 90% mojej mięsnej diety stanowi wołowina. Szybka akcja, no i jest ;)
Kilka słów o samym piwie. Aurantia to czwarty (i najnowszy) wypust Mermaid Brewing, którego mam niesamowitą przyjemność być zarówno współzałożycielem jak i piwowarem. Poza wyjątkiem w postaci hybrydowego Aequitas (belgijsko-newenglandowego), skupiamy się na chmielonych pod korek New England IPA. I to takich z goryczką ;)
Jak przedstawia się zatem Aurantia?
Piana: Na załączonym powyżej zdjęciu akurat specjalnie jej nie ma, ot konwencja fotografowania NE IPA ;) Natomiast w lokalach dostaniecie piwo nalane z normalną śnieżnobiałą czapą.
Barwa: Bardzo jasne złoto, mocno opalizujące. Hazy co się zowie.
Aromat: Niewątpliwie pierwszoplanową rolę gra tutaj Citra ze swoimi, tak charakterystycznymi, nutami owoców cytrusowych. Zresztą generalnie nuty chmielowe, prawie jak w świeżo otwartym worku z chmielem. Zaraz za nimi owocowe estry – brzoskwinie, gruszki, morele. Czyli to co drożdże Windsor potrafią tak pięknie. W tle słodowość – owsiana, słodowe nuty pszeniczne, zboże, herbatniki. Czysty, zgrany, NE IPA jak miało być.
Smak: I tutaj kontynuujemy linię przewodnią Mermaid Brewing. Mianowicie jest goryczka. Pierwszy akord z delikatną słodowością (ziarno, herbatniki, owies, pszenica), co więcej od razu pojawiają się cytrusy. W drugim eksplozja chmielu i estrów, dokładnie jak w aromacie. Finisz cytrusowy, skórki cytrynowej, z zaznaczoną acz przyjemną i krótką cytrusowo-żywiczną goryczką.
Jeszcze w kontekście goryczki – znajduję jednocześnie interesującym i zabawnym, że piłem krajowe West Coasty chwalące się „powrotem do goryczki”, które były mniej goryczkowe od mermaidowych NE IPA ;)
Jak wyglądał foodpairing?
Zamiast tortilli wybrałem muszle do taco. Dygresja – jakoś strasznie mi nie leży polska wersja językowa „taco shells”. W każdym razie na dno wylądowała fasola pinto z chipotle i starty, mocno dojrzały cheddar. Następnie do piekarnika, żeby ser się stopił. Gotowe? I super, ląduje zatem gęste chili con carne, guacamole i na sam wierzch pseudo-salsa z pomidora, czerwonej cebuli i kolendry, skropiona sokiem z limonki.
Dzięki temu mamy ciekawe połączenie smaków i aromatów poszczególnych składników, jak i ich struktur. Całość jest rześka, świeża i żywotna. I doskonale łączy się z New Englandami. Przyjaciołom polecam ;)