czyli o tym jak Amerykanie w tym sezonie się mocno trzymają a Nowozelandczycy depczą im po piętach
Przeczytałem na Portalu Spożywczym artykuł o tym, iż mimo wysokiej produkcji chmielu nasi plantatorzy mają problem z jego sprzedażą. Cóż, mam przekonanie graniczące z pewnością, że w pewnym stopniu sami są sobie winni, biorąc pod uwagę jaki numer wycięli browarom (w szczególności regionalnym) parę lat temu. Większość z nich pewnie nadal ma zakontraktowane odpowiednie ilości od niemieckich dostawców i święty spokój z tym związany.
Przypomina mi moje własne doświadczenie związane z tą materią z podobnego okresu. Chciałem wprowadzić do oferty polskie odmiany chmielu. Skontaktowałem się więc, nomen omen, z Polskim Chmielem. W końcu powinno to być najlepsze źródło aby uderzyć w takiej sprawie, prawda? Okazało się, że niekoniecznie. Dowiedziałem się, że w taką drobnicę to nie chce im się bawić i może jak zostaną jakieś zmiotki to się odezwą.
Moja reakcja była raczej oczywista, w końcu nie było żadnego problemu ze sprowadzaniem odmian niemieckich czy angielskich. Kto by się spodziewał, że taka praktyka nie wyjdzie im na dobre i w 2010 spółka upadnie? Doprawdy nikt.
Podniesiony został argument doskonałej jakości polskich chmieli. Pod względem technologicznym pewnie jest to prawda. Ale w chmielu liczy się jeszcze trochę innych parametrów. Od lat powtarzam, że nie da się zrobić dobrego piwa mocno chmielonego polskimi chmielami. Marynka czy Lubelski najzwyczajniej się do tego nie nadają. Można je przerobić na granulat czy ekstrakty i stosować do piw, w których poziom goryczy nie jest wyższy od krajowego standardu, jasne. Ale co dalej?
Aktualnie rynek piw „ambitniejszych” zachłysnął się odmianami egzotycznymi, jak amerykańskie czy właśnie pojawiające się nowozelandzkie. Wbrew temu co napisałem wcześniej, może okazać się, że znacznie trudniejszą sztuką będzie uwarzenie zacnego piwa z odmianami polskimi, niż zagranicznymi. W dodatku ładowanymi szuflą śniegową do kadzi warzelnej i leżaka. Nie zawsze im więcej chmielu tym lepiej.