w Lokalu Bistro potrafili to spieprzyć
Ostatnio jest jakaś nowa moda na burgerownie. Nie powiem, żeby mi to przeszkadzało pod względem kulinarno-konsumpcyjnym. Sam burgery robię całkiem zacne, wołowinę uwielbiam, więc możliwość opędzlowania na mieście kilkuset gram ciepłej krowy wpakowanej w bułkę jest dla mnie kapitalną alternatywą dla kebaba. Nie rozumiem tylko dlaczego ta moda została zaanektowana przez hipsterstwo. Ale ja tam jestem starej daty.
Soul Food Bus jest tak zajebisty, że raz krążyłem prawie godzinę po Warszawie, żeby dojechać na burgera. Szczęśliwie motocyklem, bo gdyby samochodem to chyba bym pogryzł kierownicę.
Moa Burger w Krakowie jest genialny. Żywiołowe recenzje czytałem też odnośnie Lokalu Bistro w Domu Polonii na Krakowkim Przedmieściu. Jak żywiołowe to trzeba montować ekipę i sprawdzić teorię.
No OK, nie przychodzę do knajpy dla klienteli także olać. Co mamy w karcie? 5 burgerów i kilka drogocennych dodatków. Reszta menu mnie niekoniecznie interesowała. Ale żeby tylko jeden burger był taki jak Matka Natura przykazała prawem odwiecznym, z przepysznym, mięsnym mielonym? It’s a trap.
I wiecie co? Jak to mówią starożytni Jankesi FUBAR. Raz, że ceny zabijają, za dwie osoby zapłaciłem 80 pln. Za kurde hamburgery, jestem chyba klinicznym debilem. Dwa, jarają się mięsem rasy Angus z polskiej hodowli, ale kucharz jest ewidentnie uczulony na przyprawy. Ja rozumiem, że nie trzeba od razu robić mięsa wypieprzonego na geostacjonarną jak ja mam w zwyczaju, ale pieprz i sól? Co jest złego w pieprzu i soli? Nic, powiadam Wam. Dodatki drogie jak cholera, 4 z 5 osób jeszcze by coś opędzlowało po zjedzeniu hambuksów. I dodatkowo Adela dostała dupkę z pomidora, żenujące.
Jedynym pocieszającym mnie aspektem wizyty w tym przybytku kulinarnej rozpaczy była marmolada z czerwonej cebuli, którą w ramach reparacji wojennych zamierzam bezczelnie podpieprzyć.