świeższego tałatajstwa z oceanu po prostu nie ma
Tsukiji jest miejscem, na odwiedzenie którego byłem chyba najbardziej napalony. Z wielu powodów, ale każdy w mniejszym lub większym stopniu związany z jedzeniem. Czy warto skierować tam swoje kroki, jeżeli jesteśmy w Japonii?
Na początek wypadałoby napisać trochę o samej miejscówce, w końcu to największy targ rybny na świecie i jeden z największych w kontekście sprzedaży jedzenia. A to już do pewnych rzeczy zobowiązuje. Przy okazji – wpis będzie zajmował się paroma tematami związanymi z tym miejscem, a na samym końcu kulinarny bonus. Warto przebrnąć przez gąszcz przepysznych zdjęć ;)
Wracając do historii, trochę ją naginając można stwierdzić, że sięga epoki Edo i shoguna Tokugawy Ieyasu. Wtedy to ten, dosyć ważny dla całokształtu historii Japonii i Tokio, shogun ściągnął z Osaki rybaków aby zapewnić wystarczającą ilość jedzenia dla zamku Edo. I tak to sobie przez wieki hulało, samoistnie powstał pierwszy targ rybny w Nihonbashi. Do czasu aż w 1923 roku solidne trzęsienie uszkodziło wspomniany wyżej targ, jak i sporą część centralnego Tokio. Targ został przeniesiony do Tsukiji, a obecnie używany budynek powstał w 1935. I tak to sobie działa, z zakusami na przesiedlenie. Developerka na całym świecie jak widać jest taka sama i ostrzy sobie zęby na atrakcyjne grunty.
Sam targ niejako składa się z dwóch części – wewnętrznej i zewnętrznej. Teoretycznie wewnętrzną, absolutnie pro, można zobaczyć. A w zasadzie to aukcję tuńczyków. Jeżeli ma się ochotę stawić na targu o 5 rano i liczyć na to, że będzie się jednym ze 120 turystów, którym się przyfarci danego dnia. I następnie nie oddychać, nie przeszkadzać i najlepiej udawać, że się tam nie jest. Koncepcja aż tak mnie nie zajarała, żeby mi się chciało zwlec z łóżka o tak nieludzkiej godzinie. Poza tym potem pozostaje kwestia co zrobić z wolnym czasem do ok. 9 kiedy cała reszta targu zaczyna działać.
Dlatego warto już na początku założyć, że najbardziej interesuje nas zewnętrzny targ. Atrakcji tutaj jednak od groma, więc nie ma się co smucić i ronić łez.
Zapraszam na wycieczkę po krainie kulinarnych (i nie tylko) rozkoszy ;)
Mimo wczesnej pory ludzi już dostatek
Targ jest, co tu dużo pisać – targowy. Więc oprócz wszelkiej maści jedzenia uprzednio pływającego, pełzającego, tupiącego (a i latającego pewnie też) znajduje się też całkiem sporo sklepików i kramów z utensyliami.
Adela wybiera parnik, czy jak to się tam nazywa.
Ceny często wręcz śmieszą. To co możemy znaleźć na targu zewnętrznym, jeszcze chwilę temu było można kupić na targu wewnętrznym. Autentycznie, świeżej się nie da, chyba tylko bezpośrednio na kutrze.
Wszędzie porządek jak w pruskiej armii.
Horrory taksydermii część pierwsza. Fugu w kapeluszu kontestuje system.
Horrory taksydermii część druga.
A gdzieś między radosną twórczością wariata – takie cymesy.
Tłumy gdzie okiem sięgnąć, a białasów mnogo jak w Roppongi.
Najfajniejszą opcją dla turysty są knajpki. Powiedzmy sobie szczerze – jeżeli mieszkamy w hotelu oraz nie jesteśmy mistrzem kuchni i równie dobrze nie orientujemy się w lokalnych składnikach to większość sklepów ma ofertę z gatunku – ciekawostki. Fajnie popatrzeć, zwiesić język do pasa i wylać morze śliny zanim nam ślinianki nie implodują, ale zbyt wiele z tym nie zrobimy. Ale skoro możemy się posilić na miejscu?
Świeżość prima sort, przygotowane na miejscu.
Nawet sobie nie wyobrażacie jak bardzo chciałbym mieć coś takiego u nas. Ale pewnie trzeba by było płacić mieszkami złota. Nerką ewentualnie.
Mówiłem o świeżości? Aż się prosi o wrzucenie do gara z wodą i zrobienie zupy.
Tak świeże, że maguro jeszcze nie zauważył że te kawałki zostały wycięte. Tuńczyk w trzech „tłustościach”. Do tego oczywiście elegancko sos sojowy i wasabi. Coś wspaniałego.
Przechodzimy dalej i nadal dzikie tłumy.
O dzień dobry, krab morderca. Gdzie jest Godzilla kiedy jej potrzeba?
Oczywiście Japonia nie byłaby Japonią bez wołowiny Kobe. I wiecie co? Oczywiście można i taką wołowinę kupić na targu. Wcześniej już byłem zaśliniony jak jełop, ale w momencie w którym zobaczyłem sklep wypełniony różnymi częściami krowy i doszedłem do lodówki ze stekami trzeba było mnie cucić.
Chcę.
A więc to tak wygląda Raj.
Na miejscu można sobie kupić szaszłyk z tejże wołowiny. Za oszałamiające 500 jenów. 700 z piwem/highball.
Polecam, najlepsza wołowina jaką jadłem w życiu. Przebija Black Angusa.
Adeli też smakowało.
Tutaj z kolei na innym grillu przygotowywane były małże.
Niby afrodyzjak, ale nie jestem przekonany. Wolę bekon.
Natomiast Adela stwierdziła, że bardzo dobre. No nie wiem.
Wieprzowinka też się znajdzie.
Jedzenie to jedna z moich zajawek. Tutaj mogłem pofolgować również innej – miłości do wszystkiego co ostre i z dobrej stali. I nie mówimy tutaj o gównianych zabaweczkach mających „wyglądać”. Te ostrza mają pracować i na siebie zarobić.
Pierwszy sklep sprawił, że trochę mi zrzedła mina. Z jednej strony stałem onieśmielony kunsztem rzemieślników potrafiących wykonać coś tak doskonałego i pięknego. Z drugiej strony nie wiem co mógłbym zrobić z nożem kuchennym, który kosztuje więcej niż wyniósł cały nasz budżet na wyjazd. Ale i tak, warto rzucić okiem, poezja.
Te lakowe pochwy są wybitne.
Wybór jest niesamowity.
Niestety ceny również.
Zajebisty patent – pokazanie drogi ostrza od metalowego bloku aż do gotowego produktu. Budzi respekt.
Co to 180 tysięcy jenów za nóż kuchenny?
No, ale dobra – ten sklep był jak mniemam dla absolutnie najwyższych warstw kuchennej szlachty. A co dla zwykłego plebsu i rzemieślników kuchni?
O i o czymś takim mówimy.
Ceny były już na ludzkim poziomie. Wyszedłem zadowolony ze świetnym Deba, które jest teraz moim podstawowym nożem razem z Gyuto i Santoku.
W teorii to również są noże – maguro bōchō. Jak sama nazwa wskazuje służą do rozbierania tuńczyków. Nóż, który jest w wykorzystywany do rozebrania 200kg ryby jak widać bardziej przypomina miecz. Moje zdanie podziela chyba Yakuza, ponieważ były przypadki używania ich właśnie jako erzac katany. Kupiłbym dla samego posiadania, ale celnicy mogliby mieć pewne obiekcje.
I bonus na koniec. W ciemnej bocznej alejce mieściła się mało wyględna knajpka. Pamiętajcie – takie są najlepsze.
Knajpka ta specjalizuje się w bardzo specyficznym rodzaju mięsa.
Tak. W wielorybinie.
Za diabła bym się nie dogadał, gdyby nie nasi dzielni przewodnicy – Kasia i Toshi.
Na pierwszy ogień poszło sashimi. Smakowało jak tatar z Małej Syrenki. W zasadzie to dobre.
Mogę się pochwalić pewnym osiągnięciem w życiu – jadłem bekon z wieloryba. Słono-mięsno-tranowy. Warto odrzucić te tłuste końcówki.
Stek z wieloryba. Za-je-bis-ty!
I na deser lody z wieloryba. Po dłuższym tłumaczeniu okazało się, że lody są śmietankowe, natomiast ta posypka jest z wieloryba.
Olympusy, wszędzie Olympusy.
Z odwiedzin w tej knajpie na pewno będzie filmik, więc będzie można zobaczyć pewien szok kulturowo-kulinarny.
I to by było na tyle w tym odcinku japońszczyzny. W przyszłym tygodniu powinny zacząć pojawiać się filmiki, a tematów na wpisy jest jeszcze sporo ;)