sztandarowe hasło polskiej piwnej rewolucji
Jakoś już tak wychodzi, że większość rewolucji jest z dupy i przynosi nędzne efekty. Poza przemysłową, ta akurat dała radę, silniki parowe są zajebiste. W każdym razie nic dziwnego, że natura działa na zasadzie ewolucji. Jak coś się nie sprawdza to się nie sprawdza i tyle, nie ma co dywagować i kontynuować pomysłu.
Mój portfel z coraz większą irytacją obserwuje kolejne osiągnięcia polskiej piwnej rewolucji (w skrócie PPR). W zasadzie wkurwienie rosło i we mnie już od jakiegoś czasu, ale w tym momencie mi się przelało. Trzymałem łapy z dala od klawiatury przy okazji dyskusji o cenach piwa. W końcu powszechnie wiadomo: jeżeli powie się, że pozycjonowanie cenowe piwa niczym butelki mineralki na pustyni Gobi w środku lata jest przesadzone – jest się piwnym plebsem i powinno się spieprzać do swojego mieszkania, z boazerią i meblościanką, pić Lecha/Żywca/Okocimia, zagryzając paprykarzem i cebulą. Z kolei w drugą stronę – o, piwna szlachta, burżuazja, kułak i obszarnik. Won do pałacu, bo pogonimy kłonicami.
Prawda jest taka, że to dwie strony tego samego medalu i obie należy leczyć. Przypomniała mi się taka sytuacja sprzed paru lat, gdy na festiwalu muzycznym na stadionie w Chorzowie firma obsługująca imprezę pod kątem gastronomicznym poczuła krew i raczyła sprzedawać najtańszą marketową mineralkę po 15 pln za 1,5 litra. W końcu pogoda piękna, lato, pełne słońce, 20kilka stopni, się sprzeda. Dostali wilczy bilet i już więcej nie mieli okazji się nachapać.
O ile jestem w stanie zrozumieć wysokie ceny piw importowanych, przeliczniki walutowe, wyszynk w knajpie, wysokie ceny piw krajowych, które na to zasługują ze względu na praco- i surowcochłonność to coraz częściej trafiają mi się gówniane piwa za 7-8pln wzwyż. I cholernie mi się to nie podoba. Jesteśmy na takim etapie rozwoju rynku, że wchłonie on wszystko. Szczególnie, że podaż nie jest jakoś szczególnie wielka. Co to za problem sprzedać w skali kraju 10 hekto? Szczególnie przy nakręceniu hype’u.
Potem są dyskusje i wzajemne obrzucanie się błotem w myśl zasady „jak to nie smakuje skoro smakuje”, lub w drugą stronę. Człowiek to dziwne zwierzę, zeżre wszystko. W końcu ludzie jedzą wynalazki, z którymi ja nie chciałbym przebywać w tym samym pomieszczeniu, a co dopiero skonsumować. Wystarczy wspomnieć o Casu Marzu, Hákarla czy Surströmming. Na takim tle piwo walące kocią sralnią czy maselnicą w zasadzie wydaje się nieszkodliwe i całkiem zacne.
Jeszcze nie tak dawno było zżymanie się na wynalazki typu Edi czy Koreb, handlujące kwasiżurami. W końcu piwo regionalne i tradycyjne ma być mocno mętne i kwaśne, nie? Bareja był wizjonerem nie tylko odnośnie polityki.
Wredne koncerny czy chytre browary regionalne skracały leżakowanie piw, czas to pieniądz. A tu proszę, romantyczne ideały „jeden stopień Plato to jeden tydzień leżakowania” jakoś nagle poszły w cholerę, kiedy toczy się wyścig premier. Jak się popatrzy kiedy browary ogłaszają warzenie nowej warki, a kiedy jej sprzedaż to coś strasznie szybko piwo wypychane jest z browaru. Czy przy pozycjonowaniu cenowym mocno premium, w dodatku podszytym teoriami o „uzdrawianiu poprzez rewolucję” rynku piwa, nie jest to aby sprzedawanie niepełnowartościowego produktu?
Najbardziej jaskrawym przykładem ostatnich dni był wg mnie Sęp. Już o tym wspominałem we wczorajszym wpisie, mój szósty piwowarski zmysł sprawił, że szarpnąłem się na dwie butelki. Dzięki czemu miałem pogląd na całość sprawy. I przepraszam bardzo, ale jeżeli jechałem po Antidotum jak po łysej kobyle, to co mam niby zrobić w tym przypadku? Nie dość, że droższe a mniejsze to tak samo niepijalne. Równie dobrze Antoditum mogło się tłumaczyć, że kiszonka w piwie to zaplanowane, bo tak miało być, a poza tym sok z kapusty jest zdrowy i chroni kiszki przed robakami. No kurde, jakbym chciał piwo z diacetylem to napiłbym się Witnicy albo czeskiego pilsa. Nie dorabiajmy RTB do ewidentnych wad.
Zresztą pozostając przy tym temacie, byłem jechany z lewa i z prawa za mój brak zachwytu nad piwami duetu Kopyr&Widawa. W tym momencie reszta Internetów też zaczyna się burzyć.
W tym momencie możemy liczyć tylko na większą konkurencję w tym segmencie. Przy kolejnych paru browarach czy to kontraktowych czy rzemieślniczych piwne premiery stracą swoją rację bytu. Gdy tego było relatywnie mało jeszcze można było się pobawić. Ja nie mam czasu ani chęci biegać co tydzień na jakąś premierę, czasami chciałbym się po prostu napić piwa bez konieczności jego oceniania. Zresztą i tak już ciężko mi pogodzić treningi z piwem.
Konsumenci też nie mają nieograniczonych funduszy na używki, a jako takie należy piwo rozpatrywać. Piwa, które w tym momencie schodzą na pniu, zaczną zalegać po knajpach, sklepach, magazynach. Po co kupować coś nędznego, skoro konkurencja ma w ofercie produkt dopracowany? Zamiast wesołej bylejakości zacznie się kombinowanie z recepturami, technologiami, tylko po to, żeby mieć jak najlepszy produkt.
Wracając do tytułowej przypadkowości. Parę razy zdarzyło mi się odstąpić od recenzji wersji butelkowej, ze względu na fakt, że wcześniej piłem beczkową, która była zacnym piwem. Z kolei wersja butelkowa okazywała się wtopą. Ale to na początku, potem już nie miałem tyle miłosierdzia w sercu. Wymagam produktu, który można polecić znajomym bez możliwości przepieprzenia dukatów, bo okaże się, że butelka butelce nie równa.
Czego i Wam i sobie życzę. Jestem ciekaw jaki będzie odzew na moje wywody. Polaryzacja będzie niezła.