ciekawość często prowadzi do frustracji
Albo chociaż lekkiego podirytowania. Chyba wszyscy znający mnie prywatnie doskonale wiedzą o moim zachwycie Barn Burgerem. Już dawno powinienem tam dostać kartę stałego klienta, masa sama się nie zrobi. Ale niestety – ciekawość świata i chęć poszerzania horyzontów smakowych często sprowadzają człowieka na manowce. Tak też było i w tym przypadku. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że niektórym podpadnę. Z bliżej nieznanych mi przyczyn Bobby Burger jest mocno popularny.
Pamiętając wpadkę z niby polecanym Lokalem Bistro niechętnie zmieniam moje ulubione miejsca chociażby na jeden strzał. Byłem jednak ciekawy (i głodny, to akurat znacznie ważniejsze) i po skończeniu o 23 pracy na planie TVP na Woronicza stwierdziliśmy z Adelą, że może by tak sprawdzić czy Bobby jest ok. Szczególnie, że o rzut butelką znajduje się jedna z lokalizacji tej, już w sumie, sieciówki.
Telefon odmówił robienia zdjęć na kryzysowej porcji energii, więc stąd akurat nie ma.
Czas oczekiwania mimo późnej pory i małej ilości klientów był cokolwiek za długi. 20 minut czekania na 2 burgery, kiedy przed nami było do skompletowania tylko jedno zamówienie? Słabo. Obsługa też taka sobie. Rozumiem, że śpieszyli się do domu, ale jeżeli knajpa jest otwarta do 24 to mam prawo oczekiwać, że nie będą mnie wkurzać ostentacyjnym zwijaniem sprzętów sekundę po tym jak dostałem zamówienie, szczególnie że jeszcze mieli 30 minut.
Cheese Bacon z sosem chili – nic specjalnego, ale przynajmniej mięso było zrobione na medium. Adela z kolei dostała wysmażone jak w Maku. Bułka z sezamem (sezam na plus), ale za to jakości gotowych bułek hamburgerowych z marketów. Bekon miałem wysmażony na blachę, praktycznie stał się chipsem. Fryty słabe i rozmiękłe. Miłym akcentem jest dodawany arbuz.
Standardowe burgery są po prostu małe. Rację miał kolega Michał, twierdząc, że to burgery dla panien na diecie.
Niedociągnięcia zrzuciliśmy na karb nieokrzepnięcia nowej knajpy. Może się wyrobią.
Okazja na potwierdzenie lub obalenie teorii nadarzyła się podczas I Warszawskiego Święta Piwa. Po sędziowaniu a przed ogłoszeniem wyników było akurat tyle wolnego czasu, żeby udać się do Bobby’ego na Żurawią.
Zanim zdążyliśmy złożyć zamówienie zostaliśmy poinformowani o czasie oczekiwania do 45 minut. Jak na plebejską bułkę z wołowiną, warzywami i serem to cokolwiek długo. No nic, zamówiliśmy i czekamy. W rzeczywistości burgery były po 15 minutach, ale w innych okolicznościach przyrody po takim komunikacie obrócił bym się o 360 stopni i księżycowym chodem ewakuował z lokalu.
I tak oto przedstawiają się burgery. Mój jest podwójny. Bida z nędzą. Nie będzie w tym przesady, że jadałem lepsze burgery w Burger Kingu, zdarzały się po prostu bardziej soczyste. Mięso w burgerze za ponad 20pln nie ma prawa być wysmażone. Jedyna opcja to medium. Jeżeli klient, pardon w gastronomii jest gość a nie klient, zażyczy sobie wysmażonego burgera kucharz ma święte i niezbywalne prawo celnym wektorem siły i punktem przyłożenia nakierować trampkiem na najbliższego Maka.
Bułka występuje do momentu w którym się jej nie dotknie. A potem zachowuje się jak purchawka, tylko bez efektu wyrzucenia chmury zarodników. Mięso przesmażone i na poziomie dowolnej sieciówki z burgerami. Tym razem bekon miałem wręcz parzony, a nie smażony. Fryty jak na Woronicza.
Nie lubię dawać słabych ocen. Pewnie jeszcze raz przekonam się czy Bobby Burger jednak ma jakiś urok, w końcu do trzech razy sztuka. Ale na razie daleko mi do zachwytu. Jeżeli mówilibyśmy o foodtrucku z którego łapie się w biegu podkładkę na trasie między dwoma knajpami – ok, styka. Ale jeżeli już mówimy o najlepszych burgerowniach w Warszawie, to nie ma miejsca na podium dla Bobby’ego.