jak śpiewał klasyk
Czy coś w ten deseń, w końcu pecunia non olet. Chyba, że akurat są to sestercje z gara po zupie cebulowej. Od razu zastrzegam – poniższy wpis nie jest o tym, że nie należy zarabiać na swojej pasji, wiedzy i umiejętnościach. Jak najbardziej warto, wręcz wypada to robić. Tylko, że droga najmniejszego oporu niekoniecznie jest najsensowniejsza i najzdrowsza dla ogółu.
Taką drogą w przypadku blogów piwnych są płatne recenzje piwa. Płatne – bo tak to w istocie wygląda. „We współpracy” jest nic nie znaczącym rozmyciem sedna sprawy i odnoszę wrażenie, że rzeczywiście sporo ludzi rozumuje (i ciężko ich za to winić) na zasadzie: współpraca, znaczy browar wysłał piwo blogerowi do oceny. W końcu współpaca może mieć wiele odmian: technologiczną, know-how, zarobkową itp. itd. W rzeczywistości jednak wygląda to w ten sposób: browar wysłał piwo blogerowi za puszczenie recenzji na blogu, następnie wysyłając przelew za fakturę, którą wystawił bloger za wpis/film.
Można by jeszcze dyskutować czy jest to moralnie dopuszczalne w momencie gdy ocena jest obiektywna. Oczywiście od razu pojawia się evergreen w postaci „żaden bloger nie jest obiektywny, wszystko jest subiektywne”. Zawsze wtedy przypomina mi się „nic nie jest zabronione, wszystko jest dozwolone”. Jasne, zgoda. Każdy ma swoje preferencje – jeden lubi jabłka, drugi córkę ogrodnika. Jednakże są pewne kwestie uniwersalne, które nie podlegają dyskusji. A są to ewidentne wady produkcyjne.
Czy ocena piwa pomijająca wady, bądź też wybielająca na siłę ma jakąkolwiek wartość merytoryczną i konsumencką? Czy jest subiektywna – oczywiście tak. Z subiektywnego punktu widzenia lepiej jak przelew jest na koncie, niż go nie ma. Warto wtedy jednak schować do kieszeni wszelkie certyfikaty sensoryczne i się nimi nie afiszować, bo jeszcze zabiorą. „I nieprawdą jest, że dach przeciekał, zwłaszcza że prawie wcale nie padało.” – może nie jest to amerykańskie IPA, ale za to byłoby wspaniałym smarowidłem do chleba, a w butelce można skiepować sporo fajek. Chyba nie o to chodzi?
Płatne recenzje muszą niesamowicie rozleniwiać, jako samonapędzający się mechanizm. Jest to też błędne koło. Rynek dla browarów jest coraz cięższy, cały czas powstają nowe, a istniejące nie ustają we wprowadzaniu nowości. I bardzo dobrze, powinno to prowadzić do coraz lepszego produktu. Niestety rodzi to również chęć pójścia na skróty – opłacenia recenzji, by podbić zainteresowanie. Co to jest, przykładowo, 500pln netto za recenzję przy wszystkich kosztach jakie browar ponosi na jedną warkę piwa?
A skoro płaci to wymaga. Mógłby wysłać piwo do analizy w laboratorium, jeżeli akurat nie posiada w swoim stanie osobowym żadnej sensorycznie ogarniętej osoby. Ale to nie przełoży się na sprzedaż natychmiastowo, co najwyżej na poprawę następnych partii piwa. Tym bardziej, że jeżeli jedna recenzja była pozytywna (zwłaszcza, jeżeli nawet browar wie, że piwo było co najwyżej średnie) to tym większa szansa istnieje na kolejną „współpracę”. Oraz ośmieli to inne, nowe browary do podjęcia „współpracy”.
Ile razy trafiliście na piwo przy którym Wasze własne odczucia różniły się znacznie od tego co było w recenzji? Aczkolwiek w tym przypadku to też nie będzie do końca miarodajne – szczycę się tym, że mam naprawdę świetnych, kumatych czytelników. Natomiast postawmy się na chwilę w butach osoby, która dopiero co zaczyna przygodę z piwami rzemieślniczymi. Kupuje absolutnie zachwalone w recenzji piwo, otwiera i… głupieje. Czuje coś zupełnie innego niż zostało powiedziane. I teraz – browar w końcu chwalony, raczej nic nie mogło się przydarzyć. Recenzja w wykonaniu znanej osoby – no to chyba ma rację. Ergo, jest się sensoryczną nogą. Trzeba wypić łykając łzy.
A tu jednak się okazuje, że niekoniecznie. O ile niektóre wady, jak diacetyl, w małych stężeniach nie muszą być aż tak ewidentne to w przypadku innych już nie ma nad czym dyskutować. Jeżeli piwo ordynarnie trąca gwoździem albo zupą kalafiorową to ciężko coś zamaskować. I pomijanie tych wad lub ich zbywanie w recenzji to zwykła patologia.
Sam od kiedy jestem związany z produkcją piwa w ramach browaru kontraktowego nie recenzuję negatywnie polskich piw. Co nie oznacza, że ich nie kupuję. Od początku tego roku wylałem wiadra wadliwych piw, zwłaszcza, że lubię zweryfikować niektóre recenzje. I zaczął mnie mocno irytować fakt dość bezczelnego wciskania ciemnoty. W końcu skoro nikt nie reaguje to wszystko jest ok. Nie, nie jest.
Bądźmy szczerzy – piwa rzemieślnicze nie są tanie. I z wielu względów ciężko żeby były. Dlatego wybielanie piw wadliwych jest elementem psującym rynek w żaden sposób nie edukującym konsumenta, ba – wręcz może do piwa rzemieślniczego zrazić. Ergo kierowanie się li tylko własnym zyskiem jest działaniem na niekorzyść całego środowiska.
Czy jest na to jakaś recepta? Myślę, że tylko bardzo wyraźne oznaczenie, że dana recenzja powstała w ramach wymiany usługa-pieniądze. Co innego jest jak dostanie się butelkę piwa od zaprzyjaźnionego browaru i osób, które się zna od lat, a co innego jeżeli za tą butelką piwa idą pieniądze. Aczkolwiek to co jest pozytywne z punkt widzenia rynku i konsumenta niekoniecznie będzie korzystne z punktu widzenia blogera i browaru. Zarówno jednemu i drugiemu podmiotowi zależy na zachowaniu pozorów obiektywizmu i uczciwości oceny. A już zdarzały się tak niedopuszczalne nawet w normalnej reklamie motywy jak zestawianie np. etykiet piwa, którego recenzja została opłacona z innym browarem nie współpracującym. Trochę lipa?
Jeszcze taka kwestia w swoistym post scriptum. Wiem Adam, że to będziesz czytał. Wielkie dzięki, że raczyłeś napisać moje nazwisko jako inicjał z kropką, ale wydaje mi się, że nie jestem o nic oskarżony przez prokuraturę? Dodatkowo chyba znamy się jednak kilka lat i jakoś mi rękę podawałeś ostatnio, więc nie wiem co Ci przeszkodziło w napisaniu do mnie. Ale jak rozumiem była planowana jakaś kampania browaru w którym warzysz i być może pokrzyżowałem trochę szyki, bywa. Ewentualnie fakt, że już były opłacone w przeszłości reklamy też ma znaczenie.
Wracając do rzeczy, które osoby mniej obdarzone przez naturę inteligencją wyciągają z tryumfalnym „aha!”. Moi mili, działam w branży od ponad już 10 lat. Absolutnie nie wstydzę się żadnej współpracy/zlecenia. Co więcej mam większość (bo jakiś czas nie aktualizowałem) współprac zaznaczonych w odpowiedniej zakładce. Prowadziłem panele i szkolenia sensoryczne dla trzech koncernów, gdzie przez lata przed założeniem bloga byłem również niezależnym ekspertem piwnym. Nie uważam tego za powód do wstydu, wszakże nawet Mitch Steele zaczynał od warzenia piwa koncernowego. Jeden z rzekomych „kompromatów” nigdy nie pojawił się na blogu, drugi z kolei może rzeczywiście mógł być mocniej oznaczony – jest to cenna informacja dla mnie. Przy czym sam produkt nie jest w żaden sposób recenzowany, tylko umiejscowienie grupy produktowej w ramach kultury piwa.
No, ale jeżeli dla kogoś te dwie rzeczy są mocniejsze niż dziesiątki koloryzowanych recenzji to spoko :)