a ludność tubylcza
W pierwszym wpisie poruszającym kwestie wyjazdu do tak dla nas egzotycznego kraju jak Japonia trochę już napisałem o autochtonach. Aczkolwiek bardziej pod kątem językowym. Jak z kolei przedstawia się sprawa tak zwyczajnie, po ludzku?
Odniosłem ostre wrażenie, że na tym pięknym skrawku ziemi cholernie szanuje się człowieka. Świadczy o tym wiele pierdół i udogodnień, ale przede wszystkim kontakty z mniej lub bardziej oficjalnymi urzędnikami.
Po odstaniu (bardzo sprawnie zarządzanej) kolejki na lotnisku, udaliśmy się odebrać bagaż i przejść przez cło. Przypomnę w tym miejscu, że szmuglowałem piwa z polskich browarów rzemieślniczych (oraz ser dla Kasi, oni tam nie mają praktycznie sera). I od razu pierwsze nasypanie piachu w mentalne tryby – celnik uprzejmie zapytał czy nie będę miał nic przeciwko sprawdzeniu jednej walizki. Celnik.
Może jestem starej daty, ale pamiętam jeszcze kontrole na granicy z Czechami czy Niemcami. Nie było to może „otworzyć bagażnik i ręce na maskę”, no ale jednak. Zresztą i tak po 2004 roku zdarzyło mi się być przetrzepanym przez niemieckich celników na Autobahnie. Wyobraźcie więc sobie bezmiar mojego zaskoczenia.
Celnik trafia na pancernie opakowane 4 butelki piwa i mega grzecznie pyta cóż to. Odpowiadam. Tym razem na gładkim licu pogranicznika maluje się zaskoczenie. Biały diabeł wiezie ze sobą tyle tysięcy kilometrów piwo. Tłumaczę, że jesteśmy piwnymi blogerami, siedzimy w branży i generalnie wieziemy je jako dary dla lokalnych przedstawicieli branży. Brwi pogranicznika wylądowałyby na potylicy gdyby nie rondo czapki. Krótkie wytłumaczenie dlaczego był postój w Hong Kongu i, że nie, nie opuszczaliśmy lotniska. Celnik się widocznie uspokaja i pyta czy może prześwietlić pakunek. Ależ oczywiście, proszę uprzejmie, czyń Pan swoją powinność. Spod ziemi pojawia się drugi celnik z tacką na której z pietyzmem układane jest piwo.
Nie wiem czy minęła nawet minuta – wraca. Celnik Nr 1 przejmuje pakunek, Celnik Nr 2 kłania się w pas i rozpływa w powietrzu. I tutaj następuje drugi opad szczęki, który zapewne gdybym siedział a nie stał boleśnie obiłby mi przyrodzenie. Pakunek jest nam prezentowany, że absolutnie nic a nic nie zostało uszkodzone a integralność strukturalna pancerza naruszona. Po czym piwa zostają bardzo porządnie zapakowane z powrotem do walizki. Zdążyłem się na tyle otrząsnąć z szoku cywilizacyjnego, że chcę pomóc człowiekowi i zdjąć walizkę z lady inspekcyjnej. Gość waży połowę tego co ja i sięga mi do brody, a walizka waży. Och nie nie gaijin, nie można, to moja praca. Arigato gozaimas i miłego pobytu.
Zaczynam się zastanawiać nad sobą.
Tak jak poprzednio stwierdziłem jest bardzo ciężko jeżeli chodzi o angielski. Tylko tutaj następuje kolejny dysonans poznawczy. O ile u nas bardzo często w takiej sytuacji włączany jest tryb „udaję, że nie widzę to na pewno nie będą mnie widzieć” przez jednak urzędników państwowych tak tutaj powinność swoją znają. I będą za wszelką cenę starali się pomóc.
Przypadek 1: stoję przed rozpiską z przystankami i liniami na jednej z większych stacji, mars na czole, im więcej patrzę tym mniej rozumiem i nagle puff the magic dragon – pojawia się pracownica najwyraźniej oddelegowana do przypadków beznadziejnych. Gdzie gaijin chce dojechać? O, to gaijin wsiądzie w tą a tą linię w tym kierunku a następnie przesiądzie się tutaj, dwa przystanki i będzie na miejscu. Wiadomo oczywiście, że międzynarodowy kodeks mężczyzn zabrania pytać kogokolwiek o drogę, pomyśleli o tym.
Przypadek 2: Kioto – jeszcze mniejsza znajomość angielskiego niż w Tokio. I znacznie bardziej porąbany system transportu publicznego. Patrzę na schemat, patrzę na to co wyświetla automat do biletów i za cholerę nie mogę dojść dlaczego nie mogę wybrać stacji docelowej. Wtem boska iskra – no tak, pewnie inny przewoźnik! Nie zmienia to jednak mojej sytuacji w której nie wiem ile ja w sumie mam zapłacić. No nic, przetestujemy system. Okienko informacyjne zlokalizowane, Google Maps otwarte. Lekka trwoga w oczach obsługi stacji. Gaijin chciałby dostać się tutaj, ale nie wie ile ma bezahlen. Próba wytłumaczenia skończyła się po 30 sekundach, najwyższy rangę i stażem podjął bardziej ekonomiczną czasowo opcję. Całą potęgą swojego majestatu wyszedł z kantorka, poprosił o podążenie i udał się w stronę automatu. Palce zagrały niczym najprzedniejszego pianisty i wyświetliła się kwota do zapłacenia. Gozaimas i miłego dnia. Można?
Tak jak można by mnożyć przypadki, zdarzyło się nawet, że ewidentnie poszli nam na rękę, bo dalsze próby wzajemnego zrozumienia zajęłyby zbyt wiele czasu i na co to komu.
Szczęśliwie takie podejście dotyczy również lokali. W jednej z knajp w której, w sumie standardowo, wszystko było po japońsku (Bogu dzięki za „pismo obrazkowe”) wybrałem ot tak zestaw. Za cholerę nie wiedząc co to jest. I dostaję kilka naczyń, część rozpoznaję po smaku. Ale jednego ni czorta. Jajko to? Jakiś glut z soi? Gdzie ja mam to dodać, do zupy? Czy może się tym natrzeć? Pani kelnerko, można na słowo?
Oczy kota ze Shreka i pytający gest na dziwnego gluta zostały zrozumiane w lot. Biały diabeł weźmie to i wyleje na ryż, a następnie wymiesza. OK, paniał. Potem dopytałem Kasię i Toshiego co ja w zasadzie zjadłem. Okazuje się, że w Japonii jest jakaś ciekawa odmiana ziemniaka, którą ściera się właśnie na tak średnio wyglądającego gluta. Jezus Maria, solanina! W tym rzecz, wylewa się to na gorący ryż i się wystarczająco podgotowuje. Nawet dobre.
Jedną z pierwszych rzeczy, które zwróciły moją uwagę i niezdrową ciekawość w Japonii były rury z pleksi na przednim kole policyjnych rowerów. Olstro? Ale na co, no nie na karabin przecież. Poza tym co je widzę to są puste. Na parasolkę? Pytam Kasię, nie ma pojęcia. Pytam Neila z TokyoBeerDrinkier, od razu zajarzył o co chodzi i stwierdził, że sam się nad tym zastanawia. No nic, może się wyjaśni samo, a jak nie to Internet musi znać odpowiedź. Przechodząc grupą obok posterunku policji stwierdziłem, że pęknę jeżeli się nie dowiem. Toshi został wyznaczony na tłumacza, można zająć władzy trochę cennego czasu. I myk, od razu prezentacja – okazuje się, że jest to olstro i owszem, ale na świecącą policyjną pałę do kierowania ruchem. Cwane.
Jeżeli boicie się zderzenia kulturowego i wrogiej reakcji ludności tubylczej to myślę, że nie ma czego. Wystarczy się zachowywać jak normalny, cywilizowany człowiek. My i tak mamy całkiem niezłą taryfę ulgową i nie było problemu bym robił zdjęcia tego co uznam za ciekawe bądź zabawne, czy rozstawił kamerę i sobie do niej gadał.
Poza tym w Japonii jest bardzo bezpiecznie. Rozmawiałem o tym z Neilem, który mieszka już te kilka lat w Tokio i stwierdził, że za każdym razem kiedy odwiedza Londyn musi przestawiać się w inny tryb. W Japonii zostawiasz w knajpie na stole nawet nie telefon, tylko telefon, portfel, dokumenty, sztabkę złota i mapę do zakopanego skarbu, idziesz do kibla i nikt tego nie ruszy. Tak samo jeżeli chodzi o szwędanie się po mieście. Zaglądałem w różne podejrzane zaułki, w różnych porach dnia i nocy i absolutnie nikt, ale nikt mnie nie zaczepił. Łącznie z niby bardziej „specyficznymi” dzielnicami jak Roppongi czy Kabukicho. Aczkolwiek też weźcie poprawkę na moją jakże szlachetną fizys. Być może rosły blondyn w bojówkach M65, koszulce z czachą i motocyklową ramoną nie zachęcał do bliższego przypadkowego kontaktu. Być może to też tłumaczy, że absolutnie nikt się nie o mnie nawet nie otarł mimo, czasami, niezłego tłoku na stacjach kolejki. Może następnym razem.
Jeszcze taka kwestia, że Japończycy są bardzo grzeczni i pomocni w kontaktach, ale jednak wstrzemięźliwi. Co się mocno zmienia w przypadku dodania do równania alkoholu. W dużych ilościach. Jak już nastąpi rozluźnienie atmosfery zaczniecie być traktowani jak biały miś w Zakopcu. Ustawi się kolejeczka do robienia zdjęć, napicia się razem i rozmów.
Spacerując sobie ulicami Kioto natrafiliśmy na sklep ogrodniczo-domowy. Napis informujący o nożach kuchennych nęcił. Cóż począć, trzeba zobaczyć. Oczywiście sklep w 99,9% dla mieszkańców, z dala od szlaków turystycznych. Wyobraźcie sobie szok przemiłej właścicielki, kiedy okazało się, że białas nie tylko nie wpełz tutaj przypadkiem, ale chce kupić nóż i w dodatku zna ich rodzaje oraz który jest do czego. Skończyło się tym, że wyszedłem z dwoma nożami, paroma pierdoletami, a sklep wzbogacił się o zdjęcie na fejsbuczka z dwoma białymi misiami.
W Craft Beer Market do którego wpadliśmy po krótkiej wizycie w Kioto trafiliśmy akurat na tyle przed zamknięciem, że dało się spróbować kilku piw. Obsługa poinformowała, że za 15 minut zamykają zamówienia, więc jeżeli jeszcze coś byśmy chcieli to oni bardzo by prosili. OK, poproszę te 5 piw. Zostały postawione, kamerka włączona, gadamy i nagle podbija już podtruty lokales i mówi, że się strasznie urżniemy taką ilością piwa. Ma słowiańska dusza pokraśniała ze szczęścia i dumy. To się nie wydarzy bracie. I chwila gadki.
Z kolei w Ant’n’Bee w Roppongi staliśmy się atrakcją wieczoru. Łącznie z pochwaleniem się przez barmankę gościom, że oto zawitali jaśnie państwo blogerzy piwni z Polski. Nie wypuścili nas do po 3 w nocy, a ja zdążyłem absolutnie nie znając japońskiego (a część tubylców angielskiego) omówić gusta muzyczne oraz pokazać ikony polskiej motoryzacji. Nawet sobie nie wyobrażacie jak byli zachwyceni Osą czy Sokołem.
Warto poznać potomków samurajów, jakoś tak mi się dziwnie wydaje, że nasza ułańska fantazja całkiem elegancko dogaduje się z ich. No może poza mackami. Wiadomo do czego prowadzą macki.