Home Publicystyka Perły przed wieprze

Perły przed wieprze

by Michał

a teraz skoro mam Waszą uwagę – paradoksalnie różne strony barykady były by zainteresowane taką interpretacją, którą osobiście uważam za nadinterpretację zjawiska. A jak powszechnie wiadomo nadgorliwość jest gorsza niż faszyzm. O czym po części zaraz.

Jeszcze w trakcie trwania I Festiwalu Prawdziwego Piwa w Łebie miałem okazję wymienić opinie na temat sytuacji zastanej i aktualnej nie tylko z resztą uczestników (zarówno branżowych jak i nie) jak i z organizatorami. Większość tego tekstu to właśnie wspomniane uwagi i przemyślenia. Ale nie wszystko, sytuacja jest dynamiczna i początkowy plan musiałem rozszerzyć o nowe wątki.

Koncepcja

Prosta jak świński ogon – robimy festiwal piwa rzemieślniczego w czasie największego obłożenia turystycznego jednego ze standardowych miejsc wakacyjnej migracji rodaków. Przy czym z tego co się dowiedziałem pierwotnie festiwal miał mieć formę bardziej ograniczoną i znajdować się na głównej ścieżce wędrówek ludów, przez wzgląd na obiektywizm nie nazwę tego traktu deptakiem. Ze względu na większe zainteresowanie festiwal został przeniesiony na teren bardziej przystosowany do ogarnięcia.

Pojawiły się w związku z tym zarzuty o znaczne oddalenie od traktów.

I teraz się zastanawiam czy nadal mówimy o festiwalu piwa w miejscowości posiadającej 4000 mieszkańców czy o umiejscowieniu kolejnej placówki banku w mieście wojewódzkim. W drugim przypadku rzeczywiście bierze się pod uwagę ile osób przechodzi w danym miejscu i może się zatrzymać. Nie znam Łeby, byłem w niej teraz po raz pierwszy w życiu, ale jak na moje standardy – 5 minut z buta do głównego traktu oraz maksymalnie 10 do głównej plaży raczej nie nazwałbym wyjątkowo okrutnymi odległościami. I nie tutaj upatrywałbym klapy frekwencyjnej, zwłaszcza że z tego co zaobserwowałem ludzi dookoła przewalało się całkiem sporo.

Co więc sprawiło, że impreza była wprost fenomenalna jeżeli w spokoju chciało się porozmawiać z przedstawicielami browarów, trzasnąć sobie fotę i kupić piwo nie stojąc w kolejkach?

Parę punktów się znajdzie.

Pogoda – kto by się spodziewał, że w naszym pięknym kraju między Bugiem a Odrą może trafić się lato. Jak nie urok to sraczka, jak nie pada to lampa z nieba. Ja akurat byłem zachwycony, ale nie każdy jest przybyszem z planety Reptillion czującym się najlepiej na rozgrzanym kamieniu w temperaturze powietrza powyżej 30 stopni Celsjusza. Nie jest to też pogoda sprzyjająca konsumpcji napojów alkoholowych, zwłaszcza tych powyżej 12 procent ekstraktu. Dodatkowo jak w sobotę upał wieczorem zelżał, to zapowiadano burzę.

Backfire lansowanego od lat slowfoodowego „jem i piję lokalne”. Łeba znaczy Łebskie. Nie wyobrażacie sobie jak ogromna kasa została wpompowana w promocję tej wydumki. Łebskie było absolutnie WSZĘDZIE. Autentycznie spodziewałem się zobaczyć luftbalony albo inne zeppeliny z logotypem Łebskiego na burcie. Łebskie w kiosku, Łebskie w knajpce, Łebskie na ogrodzeniu kortów tenisowych vis-a-vis terenu festiwalu. W końcu – Łebskowóz jeżdżący po Łebie i sączący truciznę z megafonów, w tym wokół festiwalu. Pierwsze co napotkałem w piątek idąc na stoisko Kingpina to właśnie van Łebskiego. Czapki z głów, tak się robi duże pieniądze. Po co myśleć nad nowym produktem, chrzanić się i męczyć – kupujesz piwo, etykietę i sprzedajesz. I po co w takiej sytuacji jakieś wydumane piwa niewiadomo skąd, skoro jest „lokalny browar” za minimum 3x mniejsze pieniądze?

Argument podnoszony wielokrotnie – złe oznakowanie festiwalu. Ponoć reklama była, sam spotkałem wędrując po Łebie parę plakatów w standardowych miejscach. Ergo tam gdzie miasto pozwoliło, w zakurzonej gablotce. Ale skoro organizatot ma to udokumentowane to nie mam powodów by twierdzić inaczej. Natomiast ujmując to brutalnie – biorąc pod uwagę charakterystykę miejsca chyba najbardziej sensowną promocją było by wysłanie nadobnych dziewoi na plażę i rozdawanie ulotek grupie wiekowej 20-40 i otapetowanie miasteczka billboardami.

Natomiast co do oznakowania samego festiwalu – było absolutnie fatalne. Dmuchana bramka Texaco, do tego żagle Organizacji Wypraw i bawialnia dla dzieci. Od strony wejścia nic nie sugerowało, że na terenie odbywa się festiwal piwnej rozpusty. Nic. Standardowe plakaciki formatu A4 mimo jarzeniowej barwy to właśnie nic. Trzeba wziąć pod uwagę jakim reklamowym pieprznikiem jest aktualnie Polska. Jeżeli nie walnie się po oczach migającym, tańczącym i śpiewającym banerem wielkości kartoflowiska to niestety może nie zadziałać. Nie wiem czy ja bym był zainteresowany sprawdzeniem co się tutaj odbywa, nie mówiąc już o innych przypadkowych ludziach.

Po mojemu – dobór miejsca również był hurraoptymistyczny. Łeba, czy inne kurorty nie są, brutalnie mówiąc, aktualnie targetem tego co robimy w rzemiośle. Jest tutaj wiele meandrów natury socjologicznej dlaczego tak akurat jest i w które nie chcę się tutaj zagłębiać. W każdym razie miejsce w którym kursuje autobus rozwożący za złotówkę ludzi do lokalnej Biedronki raczej nie rokuje na szczególne zainteresowanie piwami na 10pln za 0,5 litra. Może gdyby impreza odbywała się centralnie na głównej plaży, ale i to wydaje mi się nie gwarantować pełni sukcesu.

Uwaga – dygresje

Natomiast chciałbym tutaj przy okazji podkreślić jedną rzecz, o której mówiłem również w trakcie festiwalu – jak tylko słyszę „Janusze” odmieniane przez kolejne przypadki to zaczyna mi się cofać krwią. Podśmiechujki z „Janusze (wstaw rzeczownik)” są już tak nieświeże, że nawet sępy nie latają nad padliną tej dziedziny plebejskiego humoru. Sprawdźcie na FB co się stanie jak wpiszecie „Janusze” w wyszukiwarkę. Nie wydaje mi się sensowne szukanie nowych fascynatów piwa rzemieślniczego zaczynając od obrażania ich. Wychodzi tutaj też pewna hipokryzja blogerów piwnych i niczym nieuzasadniony elitaryzm typowy neofitom. Z jednej strony modne jest napierdalanie w koncerny – w końcu jak się znasz na piwie to piwo koncernowe zaczyna działać na tkankę żywą jak krew Xenomorpha. Już sam widok wywołuje spazmy, płacze i ostrą biegunkę. A co dopiero spróbować! Jak powszechnie wiadomo – każdy ekspert piwny nienawidzi tego co mainstreamowe.

Więc z jednej strony mamy to radosne napieprzanie w 90% rynku i jego konsumentów, połączone z wartościowaniem i kategoryzowaniem. Z drugiej – kochajmy się wszyscy, trzeba nieść kaganek oświaty itp. itd. „A najlepiej niech to robi ktoś inny za niemoje pieniądze.”

Wracając do istoty festiwalu.

Przeglądając różne komentarze spotkałem się z opinią, że browary mogłyby przecież na takich okazjach sprzedawać piwo za 4pln, żeby ściągnąć nowych klientów i przekonać do dobrego piwa. Dobrze, że nie mam w domu dywanów, z zachwytu nad tak wspaniałym konceptem jak mi się ręce zaczęły trząść to kielonek wypadł z dłoni i musiałbym dywan lizać. A tak parkiet to jednak łatwiej idzie, tylko kocim futrem trzeba pluć.

Pójdę o krok dalej – piwo rzemieślnicze prawem, nie towarem! Idę po czerwoną farbę, żeby sobie krzyż machnąć na koszulce.

Pisałem już o tym odnośnie wmuszanej misji ewangelizacji. Ludzie, czyście powariowali? Całość rynku rzemieślniczego w Polsce to jest pyłek, tak niewielki że nawet niektóre badania rynkowe tej odnogi nie uwzględniają jako nieważną. Jak można być zdziwionym faktem, że piwa rzemieślnicze nie są wielką marką przyciągającą dzikie tłumy? Wiecie jaka marka przyciągnęła by tłumy na festiwal? Tyskie. Oraz parę innych równie potężnych. Być może Łebskie w tym konkretnym przypadku. Jak można być w ogóle zdziwionym tym faktem? Chyba tylko w momencie kreowania propagandy sukcesu, „walec rewolucji piwnej przetacza się przez Polskę”. Szkoda, że walec jest formatu mrówki i z plasteliny. Zakłamujcie dalej rzeczywistość, koledzy blogerzy, to będzie jeszcze więcej bolesnego reality check w przyszłości. Niesamowita jest też polaryzacja poglądów – jak browar nie zamierza działać charytatywnie, bo realia mamy jakie mamy, to znaczy że „w ciągu roku chce zamortyzować cały biznes!”. Wydaje mi się, że po drodze jest jeszcze cały zakres możliwości.

Z kolei większość browarów rzemieślniczych nie ma absolutnie żadnego problemu ze sprzedażą swojego piwa. Trzeba robić naprawdę straszną popelinę albo być pierdołą, żeby nie sprzedać tego co uwarzysz w tym konkretnym momencie rozwoju rynku w Polsce. A nawet robiąc popelinę kilka warek się pchnie na rynek na plecach opłaconych recenzji. Naprawdę nie rozumiem pretensji, że firma jedzie na festiwal/targi po to by sprzedać przywieziony towar, nie ważne czy jest to piwo czy ręcznie klepane z błota figurki bocianów z Namibii.

Zwijając temat. Czy Festiwal był klapą – owszem, pod względem sprzedażowym jak najbardziej. Pod względem towarzyskim wybitnie udany, ale okazji ku temu jest już tyle że słaba to atrakcja. Nie przewiduję jednak poprawki. Eksperyment nie udał się, co poradzić. Okres błędów i wypaczeń, rynek uczy się i wiemy, że to jeszcze nie jest ten moment. W tym momencie sens mają najwyraźniej tylko festiwale w dużych miastach, gdzie rzeczywiście znajdują się fascynaci całego ruchu lub oddolne inicjatywy fascynatów piwa rzemieślniczego ograniczone do zasięgu knajpy/paru knajp.

Wyciąganie wniosków o całej branży na podstawie jednego festiwalu w dość brawurowym miejscu i warunkach jest w żaden sposób nie uzasadnione. Odnoszę wrażenie, że najwięcej mają do powiedzenia osoby, które na festiwalu nie były. To takie typowe. Przypomnę tylko, że pierwszy Warszawski Festiwal Piwa też nie był niesamowity pod względem sprzedażowym. Co więcej – jest parę innych festiwali, których rokowania były pół na pół, a okazało się że są całkiem sensowne.

Chyba wypadałoby mi napisać tekst ogólnie o rynku, jak tak patrzę na to co napisałem powyżej. Tematów jest co najmniej na parę wpisów.

Może Ci się również spodobać

Cześć! Moja strona używa ciasteczek w celu bezproblemowego jej działania. Podejrzewam, że nie jest to dla Ciebie problemem, natomiast w każdej chwili możesz je wyłączyć z poziomu przeglądarki. Akceptuję Więcej informacji